Usiadłam do komputera i naprawdę nie wiem co napisać. Nie, nie, nie zaparło mi tchu w piersiach. Nie, nie płakałam z przejęcia. Nie jestem pod ogromnym wrażeniem.
„Z Miłości” to dzień z życia Wiednia, choć gdyby zamienić jego wszystkie Straßen, mogłaby być to opowieść o każdym innym miejscu na świecie, gdzie dominuje samotność. Sztuka jest jak rozbite na wiele kawałków lustro, w którego kawałkach odbija się różny obraz, ale po złączeniu pokazuje te same problemy, które “opisują lęki moich czasów” – jak mówi sam twórca sztuki. Poznajemy bohaterów miasta, historię każdego z nich, opowieść o człowieku, który w akcie desperacji i frustracji otaczającego go świata jest w stanie posunąć się do najgorszego. Mam jednak wrażenie, że twórcy biorą tę sztukę zbyt “na serio”. Już na samym początku, kiedy na scenę wychodzi Dobry Bóg, dostajemy sygnał, że możemy się spodziewać poetyckiego dramatu psychologicznego, rodem z książek słynnego mistrza aforyzmów Paula Coehlo. Dobry Bóg wychodzi, gra poważna muzyka, następuje poważne stworzenie świata, całą scenę przykrywa patosowa pierzyna, która mogłaby być bardzo dobrym pastiszem, ale niestety jest tak żałosna, że aż śmieszna, szczególnie kiedy w ostatniej scenie, będący klamrą kompozycyjną, a jednocześnie deus ex machiną Dobry Bóg (a kuku!) ożywia zamordowaną przez Pana Webera córkę w sukience z pierwszej komunii, ah jaki to ma w sobie symbolizm, kiedy spotykają się po środku skrzyżowanych torów kolejowych. Tragedia rodzinna podczas której reżyser liczy na łzy publiczności, a dostaje znudzonego widza, który zdążył policzyć już wszystkie reflektory i przerobić wszystkie pozycje z podręcznika “Jak usiąść wygodnie w teatrze”.
Nie chcę być sądem ostatecznym i skazywać tego spektaklu na całkowitą porażkę, dlatego na koniec powiem coś miłego. Bardzo podobała mi się scenografia, a dokładniej gra multimediami. Rzuty na ściany były naprawdę bardzo pomysłowe, spójne i intrygujące. No, po prostu, Dobry Bóg zrobił, co mógł.
Żaneta Górecka