Pięknie cierpieć w imię czego?
Hanna Radziewska
„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” jest fenomenalnym spektaklem. Po zakończeniu cała publiczność wstaje, większość z widzów zostaje na sali i czeka na rozmowę z obsadą i reżyserem. I przyznam się do pewnej słabości – jest również spektaklem, po którym niełatwo jest napisać recenzję. Nawet, gdy głowa nabrzmiewa od przemyśleń, a do schowanej pod skórą warstwy wrażliwości docierają wyraźnie głosy aktorów, będące tak naprawdę jednym głosem Mateusza Pakuły. Nie chciałabym spłycać spektaklu do uniesień i patosu – nie jest patetyczny, jest ludzki. Jest to prawdziwie niebywale ludzki utwór, rozprawiający się z kurczowo zakorzenionym w polskości toposem pięknego cierpienia.
Cierpienie ojca nie jest piękne. Nie ma sensu, ogałaca człowieka z niezapisanego prawa do godnego umierania. Treść tekstu jest treścią płynącą z potrzeby, wyraża gniew, bezsilność, wszystko to wychodzące poza granice politycznej poprawności, która nie jest w stanie utrzymać w ryzach gniewu człowieka bezsilnego w obliczu systemu, który pozbawia jego ojca możliwości skończenia swoich niewyobrażalnych cierpień i bólu, którym objęta jest cała rodzina desperacko starająca się być oparciem dla umierającego, w kraju, gdzie nie ma dostępu do eutanazji. Pada emfaza – fakty zamiast wartości. Porusza filipika, krzyki frustracji przeciwko instytucji Kościoła, który przekłada wartości nad fakty, wywiera niestosowny wpływ na te elementy naszego życia, jakie powinny, przede wszystkim, być ugruntowane na fundamentach faktu.
Spektakl nie jest jednak politycznym orędziem, a ekspresją przeżyć pewnej, warto dodać niesamowitej i ciepłej, rodziny. Zazębia się z polityką tylko tam, gdzie zazębia się z nią życie. Opowiada o czułości, o tym, jak trudno jest być z cierpiącym, a już szczególnie w kraju, gdzie jak zauważa narrator – ludzkie szczątki są traktowane z większym szacunkiem niż żyjący człowiek. Pojawia się dehumanizacja chorego krążącego między przerażającymi szpitalami, który sam błagając o śmierć mówi, że chce umrzeć jak pies, bezboleśnie.
„Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” jest uderzająco realny. Nie ma tam miejsca na fikcję. Reżyser po spektaklu siada przed nami na scenie i mówi „gdybym miał morfinę w płynie zrobiłbym to” i chyba wtedy tak naprawdę dociera do mnie ta desperacja. Intencją powstania spektaklu miały być również przeprosiny dla ojca, jak i dla brata – Marcina, który uczestniczy w spektaklu na scenie, grając na keyboardzie, a nawet włączając się z niewymuszoną czułością do rozmowy na temat wyboru muzyki na pogrzeb taty. Zarówno w trakcie, jak i po spektaklu, panuje szczególna atmosfera, i chociaż jeszcze dużo przede mną, wydaje mi się, że jest to atmosfera niepowtarzalna.
Sztuka jest doprawdy bezbłędnie skonstruowana, od rozpoczęcia, do końca posiada na wyłączność uwagę widza. To prywatne spotkanie jest również empatyczne w stosunku do odbiorcy – opowiada swoją historię, tworzy na scenie bezpieczną przestrzeń, jednocześnie go nie kamienując. Szymon Mysłakowski podczas wystąpienia wciela się w szereg ról, a za każdym razem, gdy pojawia się na scenie następuje chwila na oddech, rozładowanie wszechobecnego, czającego się w każdym kącie napięcia. Na scenie nie ma chaosu, postacie są ubrane w proste garnitury, a więc wszystko jest „wyczyszczone”, „wygładzone”, zostawiające szeroką przestrzeń dla treści opowieści, którą aktorzy w pełni wykorzystują. Płynne przejścia między elementami snutej historii współgrają z efektami dźwiękowymi, ścieżką muzyczną i światłem, a wszystko to składa się w harmonijną przestrzeń naznaczoną obecnością w sztuce Jamesa Bonda. Widać go w noszonych przez aktorów garniturach, słychać w muzyce, a jego udział może być kontrastem między starą, powierzchowną męskością kultowego agenta, a wrażliwością, która nie znosi cierpienia z zaciśniętymi zębami. Działa pod powierzchnią, wprowadzając atmosferę czającego się gdzieś zła, raka powoli siejącego ból i zniszczenie.
„Dobrze, że nie cierpiał” usłyszane wielokrotnie po odejściu ojca, wprowadza bohatera w szał. Spędzając z nim te niebywale trudne chwile, w których pierwsza męska figura w jego życiu jest kompletnie bezbronna, męczy się, nieraz mówi do syna „tato”, dobrze wie, że cierpiał on katusze. Spektakl jest próbą spełnienia wewnętrznej potrzeby powiedzenia „przepraszam” syna, który nie może pogodzić się z bezsilnością. Który nie znalazł oparcia w systemie, w medycynie.
Mateusz Pakuła mówi, że wolałby, żeby ten spektakl nie powstał – aby nie miał gdzie zaczerpnąć źródła, ale jednak istnieje. I jest oparty na faktach i to jest jego niezachwianą wartością.
TUTAJ PRZYJDZIE ŚMIERĆ
Oliwia Chińska
Ściana pudeł telewizyjnych i szafek odsłaniających kolejne punkty teatralnej podróży – pierwszy widoczny i jeden wielu elementów bogatej kreacji spektaklu Teatru im. H. Modrzejewskiej w Poznaniu w reż. Magdy Skiby. Monodram pt. „Zapowiada się ładny dzień”, mimo minimalistycznego charakteru gatunku samego w sobie, daje w odbiorze przepełnienie wielością bodźców oraz poruszanych warstw scenicznego odczuwania. Porusza codziennością drażliwej tematyki, jednocześnie uwypuklając geniusz realizacji na każdej płaszczyźnie.
Towarzyszymy kobiecie ciągnącej niezwykle enigmatyczną opowieść o życiu w znanej nam, współczesnej rzeczywistości. Podważa podstawowe wartości, a codzienne pytania wznosi na zupełnie nowy poziom interpretacji. Przedstawione dysfunkcyjne społeczeństwo okazuje się dehumanizowane i stale dehumanizujące. Zatapia się w otoczkę konfliktu i niezrozumienia coraz to głębiej, nie pozostawiając miejsca na empatię, czy otwarcie na drugiego człowieka. Chory dawno stracił resztki swojej ludzkiej natury w opinii służby zdrowia, stanowiącej główny obiekt bezkresnego żalu bohaterki. Otwarcie i wprost wypowiada ona wojnę z państwowym systemem ochrony zdrowia, degeneracji i hipokryzji. W całym społeczeństwie zachodzi przeważający dysonans wartości, a w poczekalni w przychodni – ich cichy pogrzeb. Padają hasła jak e-rejestracja, e-pani, uświadamiające o skali, na jaką ludzkość oddala się od prawdziwego życia czy zwyczajnej interakcji z drugim człowiekiem. Szacunek do drugiego numerka dawno przestał obowiązywać – podobnie, jak w przypadku interakcji międzyludzkiej. Powstaje kategoryzacja bólu na właściwy, refundowany a niewłaściwy, obcy dla człowieka wobec niego obojętnego – a także jego dotyczącego. Człowiek staje się w tej rzeczywistości jedynie numerkiem w wiecznej kolejce, zarówno do lekarza, jak i przeżycia społecznego.
„NO DALEJ, ZOBACZYMY, CZEGO SIĘ BOISZ”
Dramat społeczny odbywa się na tle tego osobistego. Obraz bezsilności kobiety, która utraciła ukochaną osobę i stopniowo oddala się od własnego zdrowia, stanowi trzon tej zawiłej historii o przeszywającej samotności. Społeczne zamknięcie, konflikty kolejkowe, istne zawirowanie między problemami – prawie jak między światami: żywych i umarłych. To, łącznie z nieprzemijającą tęsknotą, niedającą pogodzić się ze stratą i z narastającą bezsilnością wobec otoczeniem zdaje się rozrywać postać od środka. Przez kolejne warstwy widz obserwuje jej rozłam; wahania między całkowitą utratą nadziei a nieudolnym pocieszaniem się poprzez powtarzanie tytułowej regułki. Owszem, z zewnątrz zapowiada się ładny dzień, nie pada… natomiast bezsilność wobec systemu i własnej rozpaczy rośnie z każdym następnym takim dniem. Czasu nie mają lekarze, czasu na spotkanie i wsparcie nie mają ani rodzina ani przyjaciele. Niemoc umówienia się na najprostsze spotkanie towarzyskie, choćby i w bliżej nieokreślonej przyszłości, majaczącym n horyzoncie kiedykolwiek, utwierdza bohaterkę w samotności bez wyjścia. Ludzie z absurdalną łatwością pozostawili ją samą sobie w starciu z chorobą i bezdusznością systemu. Możliwe, że ci, odchodzący lub pogrążeni w odejściu kogoś bliskiego mówią innym językiem niż ci pozostający przy życiu. Możliwe również, że to zwyczajnie kwestia wymierającej empatii dla drugiej, bliźniaczej istoty. Sam ten proces prowadzi do nieuchronnego zaniku zrozumienia, wraz z całością mechanizmu interakcji międzyludzkiej. Osamotniona, pozostawiona na skraju wytrzymałości emocjonalnej, zaczyna wierzyć we własną chorobę – nieistotne, czy wmówioną przez lekarzy, czy stanowiącą realne zagrożenie. Kobieta o początkowej werwie do walki i dalszego życia na tym świecie, zostaje z niego wykluczona i powoli zmierza ku odejściu.
„PRZYSZŁA ŚMIERĆ I SPYTAŁA: GDZIE JEST TA PANI, TO PYSZNE DROŻDŻOWE CIASTO?”
Historię kreuje bogactwo wszechobecnego symbolizmu. Genialnie przemyślana konstrukcja audio-wizualna spektaklu idealnie oddaje charakter każdej jego sceny, dodaje i ujmuje nastroju, stając się niemal osobnym bohaterem na scenie. Nieraz wchodzi w dialog z opowiadającą postacią, towarzysząc jej podczas każdego etapu tułaczki. Efekty synchronizujące się z mistrzowską grą aktorki sprawiają wrażenie dawno nakręconego filmu, a scenografia – odgórnie napisanego scenariusza życia bohaterki. Wyświetlana krew czy łzy na planie z ekranów telewizorów, bańki mydlane – nietrwałe niczym ludzkie życie i zdrowie – jako przykłady gry samej scenerii oddają i pomagają nadążyć za sensem danej sceny, zatraconej w zawiłym toku wydarzeń. Elementy wyświetlanej natury stanowią spokojny kontrast dla burzliwej tematyki, natomiast zwieńczenie historii śmiercią – zrealizowaną pod znakiem wchłonięcia przez świat przyrody – poniekąd optymistyczne zakończenie.
„ŻYJCIE RADOŚNIE”
Historia okrutnej dehumanizacji i głębokiej samotności pozostaje jedną z wielu wyświetlanych na ekranie jednego z wielu szumiących telewizorów. Pomimo prób niesienia nadziei, jedynym realnie optymistycznym akcentem sztuki pozostaje „odsamotnienie” widza znajdującego się na skraju podobnych dylematów, przedstawionych w niesamowicie wartościowy sposób.
A zapowiadał się ładny dzień.
Macki bólu
Beata Wyrzykowska-Piesik
Nieprawda, że czas leczy rany i zaciera ślady. Może tylko łagodzić, przykrywając wszystko osadem kolejnych przeżyć i zdarzeń. Ale to, co kiedyś bolało, w każdej chwili jest gotowe przebić się na wierzch i dopaść.
Nie wiem od czego zacząć… Tyle myśli, tyle wrażeń, emocji, nie da się pozostać obojętnym, no bo jak obłaskawić cierpienie. Wszyscy jesteśmy inni, ale jednego boimy się tak samo – bólu, który może nas dosięgnąć w każdej chwili; bólu, którego nie będziemy potrafili znieść, który uczyni nas bezradnymi. Odsuwamy go od siebie każdego dnia, ale czai się, czyha i w końcu nas dosięgnie. Dosięgnął bohaterów sztuki w reżyserii Mateusza Pakuły, dosięgnął samego autora, ale co najważniejsze dosięgnął wszystkich widzów zgromadzonych na widowni. Przechodziliśmy przez każdy etap choroby, razem z rodziną, razem z cierpiącym ojcem, czuliśmy się członkami całej społeczności. Nie było łatwo, ale zgrabnie prowadzona narracja rozbijała napięcie, przez chwilę pozwoliła na oddech, niczym na chwilę pozbywający się bólu bohater opowieści. Była morfiną.
Wszystko zagrało w tej, jakże prawdziwej sztuce, nie tylko dlatego że była autentyczna, ale przede wszystkim dlatego, że zadbano o najmniejsze szczegóły, wciągnięto nas w opowieść nie tylko grą aktorską, w której zmieniali – jakże zgrabnie – role bohaterowie, ale przepiękną scenografią, także nieoczywistą, bo zobaczyliśmy coś innego: jelita, serce, kosmos, żyły, raka, ośmiornicę i tak można byłoby wymieniać. Trzeba nie lada zmysłu (zasługa p. Justyny Elminowskiej), by w tylu odsłonach zobaczyć scenę. Wiele elementów było tu przemyślanych i dopracowanych do najmniejszego szczegółu, począwszy od muzyki, a kończąc na aluzjach, nawet politycznych.
Trudno jest patrzeć na cierpienie najbliższych, trudno jest radzić sobie z codzienną bezradnością, bo jak obłaskawić bezsilność. Oby nas nigdy nie dosięgły podobne problemy. Wiemy podświadomie, że to niemożliwe. Zatem przewińmy swoje życie, chociaż na chwilę spójrzmy wstecz, odnajdźmy piękne chwile, naprawdę warto, żeby każdy z nas mógł umierać w czyiś ramionach.
Dodaj komentarz