Adaptacje bywają dobre i mniej dobre. Bywa, że wymijają się z rzeczywistością lub w ogóle jej nie dotyczą. Z braku konsekwencji i uzasadnień dla działania na scenie, często bywa tak, że stają się po prostu złe.
„Poskromienie złośnicy” Teatru Fredry z Gniezna to spektakl, jak sami twórcy twierdzą: „oparty na historii zawartej w Poskromieniu złośnicy”. Według mnie spektakl nawet nie opiera się na tej historii, co najwyżej muska ją delikatnie, zapożyczając linię fabularną. Na niej, niczym pajęczyna, wije się opowieść o… wszystkim.
Parateatralizm i autotematyzm – to główne środki, jakie zostają użyte w spektaklu. Historię zawartą w dramacie Szekspira Teatr Fredry niezgrabnie próbuje osadzić w sytuacji próby. Aktorzy na scenie odgrywają symulację przygotowań do spektaklu, pojawiają się oryginalne nagrania z prób. Proces twórczy ulega całkowitemu obnażeniu, ale nie mogę dociec celu tego zabiegu. Nie rozumiem, dlaczego nagle pojawia się obraz projektora i aktorzy, podczas spożywania zupy, zaczynają oglądać samych siebie. Nie dość, że nagrania do spektaklu nie wnoszą nic, poza dodatkowym chaosem, to jeszcze są złej jakości. Oglądanie ich męczy mnie przez ilość krzyku, przekleństw i brak odniesień do sytuacji na scenie. Mam wrażenie, że oglądam sztukę niewystawioną – ciągle mówi się o niej, ale na scenie znajduję jedynie szczątki scen, ochłapy zdań Szekspira. Ze sceny ciągle padają kolejne domysły i próby odpowiedzi na pytanie o czym jest tytułowy dramat. Proces twórczy, mimo że podany wprost, pozostaje dla widza niepoznany. Jego istota i sens zostają tajemnicą. Ilu twórców, ile postaci, tyle perspektyw, tyle zdań, tyle prób. Rodzi się chaos.
Aktorzy w tym chaosie ewidentnie nie dają sobie rady. Są sztywni. Nie potrafią znaleźć wspólnego tempa, nie mają energii. Każda pomyłka, potknięcie, przewrócenie i przejęzyczenie są bardzo widoczne. Monologi są mętne i nieprawdopodobnie bezcielesne – następuje całkowity rozłam między aparatem ruchowym oraz gębowym każdego z aktorów.
Nieumiejętnie poruszają się między elementami scenografii. Gubią się między krzesłami, talerzami na zupę, obrusami oraz plastikowymi butelkami gazowanej wody Cisowianka. Teatralność zginęła w niepotrzebnych koszulkach z nazwami postaci i niepotrzebnym sprzęcie kuchennym.
Na samym końcu autonomiczny twór – Panna, postać, która przez cały czas trwania spektaklu siedziała cicho w kącie i haftowała, wyjawia, że spektakl traktuje o przemocy wobec kobiet. Tego się nie spodziewałam.
Ola Radkowska