Według policyjnych statystyk rocznie ofiarą przemocy domowej pada około 65 tys. kobiet. Problem niewątpliwie poważny, wymagający uwagi i dyskusji, a jednak wciąż bagatelizowany lub wręcz ignorowany. Historia pokazuje, że gdy świat polityki milczy, głos zabierają artyści – i nie inaczej jest w tym przypadku. „Miłość od pierwszego wejrzenia” jest bowiem feministycznym manifestem, przybliżającym nam niemal każdy aspekt problemu z perspektywy ofiary.
W teatralnej adaptacji powieści Vedrany Rudan stajemy się świadkami sądowej obrony Tildy – kobiety oskarżonej o zabójstwo męża. By udowodnić niewinność, bohaterka staje się przewodniczką po galerii obrazów męskiej przemocy, towarzyszących jej od najmłodszych lat. Pierwszym jest pejzaż domu rodzinnego, w którym ojciec znęca się nad córką w każdy wyobrażalny sposób. Drugim może być portret biernej matki, która milcząc staje się współwinowajcą. Kolejno abstrakcja przedstawiająca mężczyznę jako księcia na białym koniu i ślub jako metodę na satysfakcję, dalej scena batalistyczna wieloletniego toksycznego związku z mężem. W końcu dochodzimy do martwej natury – tym razem w sensie dosłownym. To opowieść pełna nienawiści, stłumionych buntów, katów, oprawców i toksycznych wzorców, opowieść o prawdziwym piekle na ziemi.
Kreacja Tildy zostaje podzielona między cztery aktorki w różnym wieku, których opowieści i role przeplatają się, tworząc jedyną w swoim rodzaju kompilację scen, a jednocześnie spójny monolog. Ten jest mocny i bezkompromisowy, całkowicie pozbawiony cenzury czy wstydu, sceny przemocy obrazowe, a jednak pozostawiające miejsce dla wyobraźni widza. Jak na tragikomedię przystało, tekst obfituje w dobitny czarny humor, mimo diabelnie poważnej tematyki. Zaprezentowany wizerunek ofiary jest schematyczny, lecz dobrze pokazuje zachowania osoby uwięzionej w toksycznym związku: syndrom sztokholmski, usprawiedliwianie oprawcy, poczucie winy, wstydu. Aktorki występują w symbolicznych sukniach ślubnych, dodatkowe suknie tworzą element scenografii – zamknięte w drewnianych szafach, przypominających trumny. Rozdzielenie roli głównej bohaterki na cztery aktorki okazuje się strzałem w dziesiątkę – zabieg pokazuje dość dosłownie, że ofiar takich jak Tilda jest wiele, może nią być każda kobieta. Interakcje między „Tildami” a ich oprawcami, jak i piątą aktorką – matką, również prześladowaną i również w sukni ślubnej – wypadają wiarygodnie, są pełne pasji i emocji. Wisienką na torcie jawi się chwilowe przebicie „czwartej ściany”, czyli wtrącenie w manifest bohaterki kilku zdań o sytuacji kobiet w teatrze.
Sztuka prowokuje i porusza, zdecydowanie skłania do przemyśleń. W tej opowieści ofiara staje się oprawcą, czyli tym, co próbowała zwalczyć. Tu pojawiają się pytania. Czy Tildę można uznać za niewinną? Czy rzeczywiście konieczny był taki rozwój sytuacji? I najważniejsze – jak zahamować krąg przemocy?
Myślę, że zdecydowane brawa należą się obsadzie sztuki, szczególnie biorąc pod uwagę serię niefortunnych zdarzeń w godzinach poprzedzających występ na scenie Teatru Nowego. Zatrzymanie pociągu z Warszawy, wypadek po przesiadce w autobus, kolejna przesiadka, w końcu spontaniczna zmiana kolejności spektakli, zmuszająca Annę Gajewską do wystąpienia przed publicznością trzy razy w ciągu jednego wieczoru. Determinacja i poświęcenie zdecydowanie zostały docenione – wypełniona jedynie do połowy widownia nagrodziła twórców jednogłośnymi owacjami na stojąco, dobrym słowem we foyer i kolejką do urny na głosy. Jedno jest pewne – warto było czekać.
Magdalena Wilk
Dodaj komentarz